Drodzy Czytelnicy.
W marcu 2016 straciliśmy kontrolę nad blogiem. Po wielu miesiącach odzyskaliśmy dostęp do konta i wracamy do Was. Posty datowane między 03.3016 a 12.2017 to rekonstrukcja wydarzeń w tego okresu. Bieżące posty datowane są od 2018 roku.

Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 29 lutego 2016

lutowe wieści z Kamerunu



W przerwie opowieści z Tanzanii, warto wspomnieć o Kamerunie.

Cały luty to w Kamerunie Święto Młodych. Z tej okazji odbywa się tu wiele cyklicznych imprez i spotkań dla młodzieży. Mniejsze dzieci dostały na misji słodycze - cukierki i ciastka, a starsze miały defiladę.
Na samej misji dużo zabaw i śmiechu z tej okazji, już od 2015 roku młodzież sama przygotowuje sobie program obchodów, zabawy i gry, także dla młodszych dzieci.

W tym roku była także defilada :)




niedziela, 28 lutego 2016

niedziela, 17 stycznia - oczyma Agnieszki

Kapie i dudni. Pogoda słabsza mocno od rana zmartwiła nas mocno. Na dziś zaplanowane są uroczystości - Graduationą, czyli formalne zakończenie przedszkola z częścią oficjalną, a najpierw trzeba jeszcze dotrzeć do Kigera na motocyklach. W deszczy to niespecjalnie radosne wydarzenie. Uzbrojeni w polary wsiadamy i w drogę. Mój kierowca pojawia się w kaloszach..
Mimo, że przez uskoki i błoto jechaliśmy prawie godzinę i przypomniałam sobie wszystkie kości i mięśnie, których dawno nie czułam, to i tak dotarliśmy przed czasem. Po drodze zaliczyliśmy nawet tankowanie. Chyba nie wspomniałam wcześniej o skałach. 
Kigera to zieleń w otoczeniu skał. Wrażenie? Połyskują w słońcu, wielkie, masywne, o konkretnych kształtach. Wyglądają jakby olbrzym bawił się nimi jak klockami i poustawiał w określonych miejscach lub rzucał na odległość :)





Ponieważ w ośrodku harmider i każdy zajęty swoim zadaniem / pracą na dziś; zamelinowaliśmy się koło apteki w kantorku Siostry Rut. Ja wzięłam się za robienie kopii świadectw, by przekazać skany Rodzicom Adopcyjnym, a Marcin poczęstował się paracetamolem i.. zasnął.
Temperatura i malaria robią swoje.




W międzyczasie wróciła s.Rut i przygotowałyśmy paczuszki do mszy (dziękczynne od dzieci) oraz intencje, a do biura dotarła także woda i napoje na dziś oraz kolejne dni.
W związku z nieobliczaną ostatnio pogodą s.Rut musi mieć naprawdę dobry zmysł organizacji, by wyżywić ponad 100 osób w ośrodku na bieżąco. Planowanie, zakupy, zapasy to podstawa. Prowadzenie ośrodka - bycie managerem, pielęgniarką, osobą zarządzającą, szefową przedszkola i prowadząca adopcję, jest ogromnie wymagające. To nie jeden etat a pięć.  A po godzinach dodatkowo psycholog - dla dzieci, rodzin, starszych - wsparcie w każdej sytuacji. Podziwiam ją za to niezmiernie od lat.

Ponad godzina czekania opłaca się - pogoda zdąła się poprawić.
Pierwszy punkt programu dziś to msza w kościele - jest on umiejscowiony w centralnej części ośrodka. Gdy wchodzimy do kościoła z Siostrą ( Marcin nadal śpi na biurowym krześle, bo chyba potrzebował tego bardziej niż myśleliśmy) spotykamy odświętnie ubrane dzieci. Absolwenci w togach, a młodsze przedszkolaki w mundurkach.
Togi zostały uszyte już 3 lata temu i kolejne roczniki kończą w nich edukacje w naszym misyjnym przedszkolu St.Francis of Asisi.  Wniosły dary, przeczytały ewangelię, były dumne i uśmiechnięte. Siedząc bokiem s.Rut tłumaczyła mi w czasie mszy słowa księdza Biseko - szczególnie kazanie. Dowiedziałam się, że to najpiękniejsze jakie powiedział odkąd uruchomiono przedszkole, słowa rzeczywiście kierował do dzieci - mówił przede wszystkim o tym, jak ważna jest edukacja i że to jest coś, czego nikt im nie odbierze.
Przypomniał opiekunów, rodziców adopcyjnych i bliskich w ośrodku, dzięki którym mogą zajść bardzo daleko. Zapytał dzieciaki kim są zostać w przyszłość - pojawiali się policjanci, nauczyciele, lekarze, a nawet prezydent. Mimo śmiechu z ust pozostałych dzieci po tych słowach, ksiądz Biseko uciszył głosy i zwracając się do chłopca przyznał, że mogą być kim zechcą - nawet prezydentem. Porównał ich do urzędującego prezydenta Tanzanii - Magufuli'ego - jego mama pewnie także nie wiedziała, że jej 7 letni synek kończący przedszkole będzie dla kraju kimś tak ważnym. Pojawiły się także podziękowania dla Fundacji Mają Przyszłość - w szczególności dla Rodziców Adopcyjnych. Za finansowanie ich edukacji i dobro mimo odległości i faktu, że nie mieli okazji faktycznie poznać dzieci, a pomagają na odległość. Bo ta pomoc, choć wirtualna, ma ogromne znaczenie.
Nie można zmienić całego świata, ale można zmienić świat konkretnego dziecka i wpłynąć na jego przyszłość.
Prosił, by dzieci pamiętały, że ktoś im kiedyś pomógł i niosły w świat przesłanie, by pomagać innym oddając w ten sposób to co otrzymały.





Po mszy świętej uroczystość zmieniła charakter. Spotkaliśmy się w świetlicy, wyremontowanej w ramach współpracy z Fundacją Watoto, by rozdać dzieciom świadectwa oraz wyprawki do I klasy - mundurki, podręczniki, zeszyty i przybory oraz plecaki.
Początki były trudne, gdyż traktowani jesteśmy nie tylko jako wizytacja, ale przede wszystkim jako goście. Posadzenie na honorowym miejscu  (to jedna z 2-3 okazji w ciągu roku, gdzie wystrój i atmosfera w ośrodku jest iście świąteczna), wysłuchaliśmy przemówienia, przeczytanego przez  dwójkę absolwentów przedszkola oraz kilku słów wypowiedzianych przez księdza. Także ja miałam okazję powiedzieć kilka zdań do dzieci co niezmiernie mnie wzruszyło.






Na tym etapie zakończyliśmy część oficjalną. Pozostała nam już tylko zabawa i nawiązywanie relacji z dziećmi. PRzenieśliśmy się do innej sali na poczęstunek, a następnie przeszliśmy do części zupełnie rozrywkowej - po coli i fancie nadszedł czas na tańce, słodycze i wygłupy.
W pierwszej chwili śpiewem i grą na bębenku zabawiały przedszkolaków i nas najstarsze dziewczyny - Mary i Lucia, ale Marcin nie mógł oderwać oczu od bębenka, więc przyłączył się chętnie już po kilku minutach.










Na zakończenie imprezy w sali miliśmy okazje dłużej porozmawiać z pierwszym absolwentem szkoły podstawowej w Kabarage, który dostał się do szkoły średniej - Julius'em oraz wręczyć kredki - nagrody dla 3 najlepszych absolwentów za wyniki w nauce.



Dzień dobiegł końca szybciej niż chcieliśmy. Dzieci ( m.in. Masinade, Juliana , Clara, Vestina, Emmanuel) towarzyszą nam do samej bramy, kozy zreszta także.
Krowy są zbyt drogie w zakupie i utrzymaniu, dlatego właśnie mleko i mięso kozie są najbardziej popularne i najczęściej hodowane.
Kilka ostatnich minut, wiemy juz że nasze stałe piki piki (taksówki motocyklowe) są w drodze. Siostra pyta małą Vestinę, czy jedzie z nami - pada szybka odpowiedź, że TAAAAAK i Vestina wdrapuje się na ręce Marcina. Zaczynamy się śmiać, mówimy wyraźnie, że jeśli z nami pojedzie to nie wróci, że zabierzemy ja do innego kraju, daleko, i nigdy więcej nie zobaczy siostry, brata, mamy.. Nasze słowa nic nie zmieniają, nawet mama, mamy wrażenie, że wspomnienie o niej jeszcze bardziej utwierdziło ja w przekonaniu, że powinna jechać (mam jest mieszkanką ośrodka i ma kłopoty natury psychicznej)  - Vestina twardo nie schodzi z rąk, jedzie z nami. Podjeżdżają taksówki, zaczynamy się żegnać - ona nadal zdecydowana. Dopiero moment, gdy ja już siedzę i pomału odjeżdżam powoduje, że szybko zmienia zdanie i wraca na ręce s.Rut w 3 sekundy.
Wyjątkowa dziewczynka. I jak każde z nich pragnie pełnej rodziny i kogoś, kto nigdy nie wypuści jej z rąk...

Odjeżdżając notuję sobie w pamięci, że jeszcze ok. 20 dzieci z Kigera nie ma rodziców Adopcyjnych. Chcesz pomóc? Napisz na: adopcja@majaprzyszlosc.org.pl








wtorek, 23 lutego 2016

Sobota, 16 stycznia oczyma Marcina


Na zielonym trawniku tuż po śniadaniu zaparkowały cztery pikipiki, czyli taksówki motocyklowe, najpopularniejszy sposób komunikacji zaraz po daladala, niewielkich busikach przewidzianych na 12 osób, a mieszczących 20 i więcej, czego doświadczyliśmy kilka dni temu w drodze z Nakuru, Kenia, do Musoma, Tanzania. Przeciwdeszczowe bluzy i chromowane ochraniacze motocykli błyszczą w porannym słońcu, kiedy międzynarodowa ekipa w składzie: Chris, reprezentujący Filipiny, z czarnym szalikiem  owiniętym wokół szyi, Steve, Boston, Massachusets, USA i my, Poland, EU, startuje na tour de Kigiera Etuma po szutrowych drogach i ścieżkach przez busz, aż po trawers pomiędzy drzewami, bo nasi kierowcy nie do końca znali drogę. Wioski mijane po raz kolejny nie robią już takiego wrażenia, jak za pierwszym razem. Rozpoznaje kilka zakrętów, charakterystycznych punktów przelotowych. 




Na drodze spotykamy wielu motocyklistów pędzących na łeb na szyje, jakby wyboje były im niestraszne, a nieśmiertelność kupili w promocji razem z paliwem na CPN. Benzynę kupuje się tu butelkach po wodzie z przydrożnych stolików, płatność tylko gotówką. Nie dziwne, że mają tu osobne oddziały dla poszkodowanych motocyklistów, skoro wszyscy jeżdżą bez kasków, żadnych protektorów tu nie widziałem w użyciu. 

Mkniemy w równych odstępach co chwila kogoś wyprzedzając lub siebie nawzajem, wtedy klikam pamiątkowe fotki. Szybko się orientuje, że znowu trafił mi się najbardziej zniszczony pikipiki i parę minut później jadę już na końcu w pyle. Okulary, czapka z daszkiem i przywieziona z Wietnamu maseczka przeciwpyłowa zakładana na gumki za uszy ratuje sytuację i jednocześnie wzbudza zainteresowanie przechodniów i innych pędzących po szutrówce. Jadąc jako ostatni mój kierowca gubi drogę, nie rozpoznaję jej i pytam czy na pewno dobrze jedziemy, kiwa głową twierdząco, po czym skręca nagle i jedziemy ścieżką pośród drzew. Później przez jakieś zarośla i w końcu widzę znajome ogrodzenie z drutem kolczastym. 




Docieramy pod tylne wyjście, od razu przypomina mi się przygoda z niską bramką i gwiazdami. Przy rozliczeniu kolejne nieporozumienie z 5 tysięcy robi się nagle 10, na co się nie godzę. Objeżdżamy po łące cały ośrodek i pod główną bramą proszę jedną z wychowawczyń, żeby wytłumaczyła w Swahili, że inaczej się umawialiśmy na koszty dojazdu. Ojczysty język dociera do kierowcy, a ja orientuje się, że nie zrozumiał on niczego co mu opowiadałem po drodze. Zdyszany wpadam do sali, gdzie już się zaczęło. Dzieci czekały z posiłkiem, aż przyjedziemy. Dostaje kubek z gorącą i podobno bardzo odżywczą papką, którą tu jedzą codziennie, zwaną uji (udżi), a po naszemu papu. 

Przywieziony z PL stabiliazator kamery znowu się przydaje, biegam i nagrywam kolejne występy dzieci, śpiewają, tańczą, grają na bongosach, później obowiązkowe prezenty, tym razem tradycyjny zestaw łyżka/widelec i kwietne girlandy na szyje. Następnie dzielimy się zadaniami, cała czwórka pracuje intensywnie do godzin popołudniowych. W przerwie krótkie spotkanie z głównodowodzącym ośrodka, posiłek w postaci gorącego ryżu z kurczakiem, wypas. Nie uchodzi odmawiać, więc ściubię kilka kęsów. Siostra Rut, w tak zwanym miedzy czasie zaprowadza mnie i Chrisa, do gabinetu lekarskiego na badanie pod mikroskopem, które wykazuje malarię, u mnie wynik 2, u Chrisa 3. Otrzymujemy leki i zaczynam terapie natychmiast. Chris, jako duchowny opiera się braniu leków, zasłaniając się modlitwą. Proszę więc siostrę Rut, żeby przekonała go do sensowności leczenia, argumentując, że jako duchowni lepiej się wysłuchają, co skutkuje. Zimne poty wychodzą mi na czoło, Chris ciaśniej wiąże szalik. Nie mamy żadnej taryfy ulgowej, wracamy do pracy: zdjęcia, wywiady, protokoły, dokumenty. Na koniec szybki telefon po pikipiki. 



Wypijamy z Chrisem zapasy przywiezionej ze sobą wody. Wychodzę przed bramę, jako ostatni i znowu trafia mi się najgorszy motocykl. Kierowca bez kasku, jedzie wolno, na końcu, silnik dziwnie warczy, lewą ręką trzyma cały czas na wpół wciśnięte sprzęgło, rozbite zegary, wgniot na baku świadczą o jakiejś wypadkowej historii tego egzemplarza. Widząc zapał i chęci pilota tego bolida uspokajam go w Swahili, mówiąc polepole, co nie ma swojego odpowiednika w języku moim ojczystym, a oznacza różne rzeczy w tym kontekście, że się nie spieszymy, luzujemy. 
Każda górka przejechana na luzie w dół powoduje, że peleton gdzieś nam ucieka z horyzontu, a spadający łańcuch zatrzymuje nas kilka razy. W Musomie doganiamy Chrisa, który trzęsie się z zimna. Szukamy reszty, nikogo nie ma. Prosimy naszych raiderów o poczekanie, bo zamierzamy śmignąć przez targ, zakupić to i owo, a później jechać na bazę w Makoko. 
Chris traci apetyt na soki i z targu wracamy z niczym. Jego kierowca z założonym odwrotnie kaskiem czeka karnie, a mój się rozmył w tłumie, co mnie martwi, bo mu jeszcze nie zapłaciłem za wycieczkę z przygodami z Kigiery. Pojawia się policja, później mój raider, bez motocykla. Pytam gdzie dwukółka, policjant odpowiada, że konfiskata, bo jechał bez kasku, z pasażerem, a kasy nie miał na mandat. Biorę nieszczęśnika na bok, podając rękę z misternie zwiniętym banknotem rozliczam się niepostrzeżenie, co pozwala mu odzyskać gruchota i daje większe szanse na powrót 25km do domu. Zgarniam z ulicy pierwszego co mówi po angielsku i wracam z Chrisem do Makoko. 



Szybki prysznic, kolacja i padam na łóżko zwalony zmęczeniem i ogólnym rozbiciem po przyjęciu kolejnej dawki leków przeciwmalarycznych. Pierwszego dnia leczenia trzeba wziąć lek w południe i osiem godzin póżniej, następnie dwa dni rano i wieczorem i powinno być po sprawie. Tyle mówi teoria, o praktyce będę pewnie jeszcze pisał. Tymczasem cieszę, że mam to już za sobą, bo obawiałem się malarii najbardziej. Teraz kiedy już się leczę, stres mi nieco opadł wraz z poziomem energii...
Marcin

ps. w kolejnym poście opis dnia Agnieszki

sobota, 20 lutego 2016

sobota, 16 stycznia - oczyma Agnieszki

Kolejny pracowity dzień za nami. W drodze wyjątku dziś nie pojechaliśmy sami do Kigera - zabrali się z nami Steve i Chris. Ponieważ z góry otrzymali informację, że to nie wycieczka krajoznawcza (choć sobota to ich wolny dzień), a ciężka praca. Nie wierzyli. Ale po 15ej miny mieli już nietęgie. Ale od początku.

Na dzień dobry Marcin z Chrisem doszli do wniosku, że czują się słabo i trafili w dobre ręce laborantki i wykonane badania krwi jasno pokazały w obu przypadkach malarię. Leczenie jest dość proste - 3-5 lub 7 dni leki co kilka godzin + paracetamol dco 8h, by nie rosła temperatura. 
Leczenie w krajach europejskich jest dużo bardziej skomplikowane i niestety w 90% przypadków lekami starszej generacji (szkodzą bardziej niestety). Te same leki starszej generacji są jednocześnie serwowane po najniższych cenach w aptekach afrykańskich. Na całe szczęście nie są jednak jedyna opcją, a różnica pomiędzy nimi, a tymi ciut lepszymi nie jest duża.

Pakiet leków antymalarycznych oraz paracetamol w kieszeń i do pracy.

Dziś kolejny dzień z dziećmi (jest ich prawie setka...) - mierzenie wzrostu, sprawdzanie długości stóp, bo rodzice adopcyjni często proszą nas o takie informacje, rozmowy z dziećmi, uzupełnianie profili.
Pytam o szkołę, zdjęcia w domu, plany, pomysły, ulubione przedmioty, zabawki, ukochane prezenty, małe marzenia, religię, zdrowie, stan rodzinny, kury i koguty w domu, a nawet psy czy koty. O wyniki w nauce, kolory, posiadana odzież, materac, moskitierę, leczenie  i malarię.
Wiele osób zastanawia się, jak powstają profile i zdobywamy informacje do nich - dlatego pokazujemy: tak właśnie:





Podczas tego pobytu postanowiliśmy także pójść o krok dalej i nagrać wypowiedzi dzieci na kilak pytań - do kamery. Część była tak onieśmielona, że odszyfrowanie wypowiedzi będzie pewnie trudne, jednak po kilkorgu bardziej śmiałych, nie mogliśmy już przerwać. Każdy miał szanse spróbować swoich sił i opanowania przed obiektywem i powiedzieć o czym marzy i kim chciałby zostać w przyszłość.
Ale jak uciszyć szum? Dziesiątki głosów w tle? Dzieci nie chcieliśmy uciszać na siłę, ale znalazł sie lepszy sposób - sprawdzony już w domu dziecka w Nakuru kilka dni temu:
Nastała cisza jak makiem zasiał...



A zaraz po skończonych profilach (gdy Marcin walczył jeszcze z wywiadami), do dzieci dołączyli i panowie :p



W pewnym momencie podchodzi do mnie dziewczynka, z onieśmielenia nie zostało już wiele dlatego bezceremonialnie pakuje mi się na kolana. Obawiam się jednak, że wybrała sobie kiepski moment, bo nie mijają dwie minuty, a na drugie wdrapuje się Vedastis; widząc to podchodzi Juliana i Clara i obie wyciągają ręce. Kiwam z rezygnacją głową, że miejsca nie ma i rozkładam dłonie i w tym samym momencie Vedastus ląduje na ziemi pociągnięty za nogi przez Clarę.  Waleczni są oboje, a ilośc kolan ograniczona ;) Aby nie prowokować do dalszych przepychanek ustalam 5 minutowe "dyżury".  Mimo bajki w tle wszyscy pilnują częstych zmian - nawet bez znajomości zegarka i angielskiego..


Chwilę później wyjaśnia się także sytuacja z Julianą i Clarą. Pierwszą z nich zaprosiłam na zdjęcie pierwszego dnia, aby wysłać je do rodzica, który dawno nie dostał zdjęcia. Na moje wołanie "Juliana! pojawiła się wtedy dziewczynka. Ochoczo wskoczyła na kolana i selfie poszło w świat. Przy setce dzieci widzianych na oczy po raz pierwszy w życiu (poza zdjęciami i filmami) przyjęłam wszystko za pewnik. Dziś wyjaśniono mi, że na zdjęciu nie mam Juliany, tylko Clarę. Na wezwanie gości ośrodka stawia się zwykle pierwsza - tak łaknie prawdziwego domu, kontaktu z ludźmi i mamy...

Jedną z najmłodszych dzieci jest Vestina (ma brata bliźniaka z którym są w programie praktycznie od urodzenia), ale trzeba przyznać, że rozstawia wszystkich po kątach jak dorosła. Ma niespożyta energię i fenomenalna pamięć - nie ma jeszcze metra, a zna wszystkich mieszkańców ośrodka z imienia - już dziś, jako jedyna z dzieci woła nas po imieniu - "Agnieska" i "Marcin". Pamięta każdą obietnicę, ilośc pozostawionych z posiłku ndazi i butelek fanty, widzianych przelotem w schowku. Rejestruje wszystko, a uśmiechnięte oczka śledzą każdy nasz krok.


Dzień pomału dobiega końca, a my realizujemy ostatni punkt programu, czyli podziękowania od dzieci. Każde chce być na fotografii, dlatego wykonanie podziękowań w tej formie to w zasadzie dobra zabawa.

Czas się pożegnać i wrócić do szkoły, by Chris i Marcin mogli trafić do łóżek, bo popołudnie oznacza jednak gorsze samopoczucie, a malaria, choć uleczalna, to jednak męczy.


Przechodząc do bramy przez ośrodek mijamy budynki dla starszych mieszkańców Mji Wa Huruma, salki dzieci, a po lewej zauważam kozę, która towarzyszy nam do wyjścia oraz suszące się kocyki z naszej akcji "kocyki dla Afryki". Zatrzymuję się tam na moment, by zrobić zdjęcie.



Dzięki tej chwili mam okazję spotkać Francisco, jedynego chłopca z potwierdzona niepełnosprawnością, jakiego mamy w Kigera. Wędruje do mnie zza przyczepki:


W oczach wyczekiwanie a ręce szukają u mnie łakoci. NIestety wszelkie ciastka i cukierki już rozdałam, dlatego musi zadowolić sie ostatnią przekąską, którą zalazłam w plecaku.


W drodze powrotnej wszystkich ogarnia dość nostalgiczny nastrój i trasa mija w ciszy, trochę uciekamy przed deszczem, a jednocześnie mijamy już znajome miejsca. Ludzie nie patrzą juz na nas zdziwieni, choć minęło dopiero kilka dni, a w pewnym momencie macha do mnie mężczyzna w jednej z mijanych wiosek i dopiero po chwili rozpoznaję w nim dyrektora szkoły w Kambarage. Robi się swojsko, przyjemnie, choć nadal jesteśmy nieznani, to już nie tak obcy.

Piki piki mknie do przodu, Marcin z Chrisem prosto do pokoi, a my ze Stevem odwiedzamy jeszcze Musomę, by kupić olej, mąkę, ryż mięso i mydło w podziękowaniu za ostatnie zaproszenie do domu i kurę. Na bazarze dostajemy wszystko poza mięsem, bo to należy kupić w mięsnym.
Po półgodzinnych poszukiwaniach, dzięki dobrym ludziom, którzy wskazują drogę między ciasnymi budynkami trafiamy do mięsnego. Proszę o 2 kg wiszącego mięsa, choć nie jest to sklep jaki znamy z kraju. W zamian za dobre zakupy sprzedawca ściąga fartuch i wskazuje nam jeszcze drogę do lokalnego monopolowego  - będzie okazja zakupić nalewkę i lokalne piwo do przetestowania. Steve'owo buzia juz się śmieje :)

A poniżej wspomniany mięsny:




ps. w osobnym poście dzień oczyma Marcina