Drodzy Czytelnicy.
W marcu 2016 straciliśmy kontrolę nad blogiem. Po wielu miesiącach odzyskaliśmy dostęp do konta i wracamy do Was. Posty datowane między 03.3016 a 12.2017 to rekonstrukcja wydarzeń w tego okresu. Bieżące posty datowane są od 2018 roku.

Szukaj na tym blogu

sobota, 20 lutego 2016

sobota, 16 stycznia - oczyma Agnieszki

Kolejny pracowity dzień za nami. W drodze wyjątku dziś nie pojechaliśmy sami do Kigera - zabrali się z nami Steve i Chris. Ponieważ z góry otrzymali informację, że to nie wycieczka krajoznawcza (choć sobota to ich wolny dzień), a ciężka praca. Nie wierzyli. Ale po 15ej miny mieli już nietęgie. Ale od początku.

Na dzień dobry Marcin z Chrisem doszli do wniosku, że czują się słabo i trafili w dobre ręce laborantki i wykonane badania krwi jasno pokazały w obu przypadkach malarię. Leczenie jest dość proste - 3-5 lub 7 dni leki co kilka godzin + paracetamol dco 8h, by nie rosła temperatura. 
Leczenie w krajach europejskich jest dużo bardziej skomplikowane i niestety w 90% przypadków lekami starszej generacji (szkodzą bardziej niestety). Te same leki starszej generacji są jednocześnie serwowane po najniższych cenach w aptekach afrykańskich. Na całe szczęście nie są jednak jedyna opcją, a różnica pomiędzy nimi, a tymi ciut lepszymi nie jest duża.

Pakiet leków antymalarycznych oraz paracetamol w kieszeń i do pracy.

Dziś kolejny dzień z dziećmi (jest ich prawie setka...) - mierzenie wzrostu, sprawdzanie długości stóp, bo rodzice adopcyjni często proszą nas o takie informacje, rozmowy z dziećmi, uzupełnianie profili.
Pytam o szkołę, zdjęcia w domu, plany, pomysły, ulubione przedmioty, zabawki, ukochane prezenty, małe marzenia, religię, zdrowie, stan rodzinny, kury i koguty w domu, a nawet psy czy koty. O wyniki w nauce, kolory, posiadana odzież, materac, moskitierę, leczenie  i malarię.
Wiele osób zastanawia się, jak powstają profile i zdobywamy informacje do nich - dlatego pokazujemy: tak właśnie:





Podczas tego pobytu postanowiliśmy także pójść o krok dalej i nagrać wypowiedzi dzieci na kilak pytań - do kamery. Część była tak onieśmielona, że odszyfrowanie wypowiedzi będzie pewnie trudne, jednak po kilkorgu bardziej śmiałych, nie mogliśmy już przerwać. Każdy miał szanse spróbować swoich sił i opanowania przed obiektywem i powiedzieć o czym marzy i kim chciałby zostać w przyszłość.
Ale jak uciszyć szum? Dziesiątki głosów w tle? Dzieci nie chcieliśmy uciszać na siłę, ale znalazł sie lepszy sposób - sprawdzony już w domu dziecka w Nakuru kilka dni temu:
Nastała cisza jak makiem zasiał...



A zaraz po skończonych profilach (gdy Marcin walczył jeszcze z wywiadami), do dzieci dołączyli i panowie :p



W pewnym momencie podchodzi do mnie dziewczynka, z onieśmielenia nie zostało już wiele dlatego bezceremonialnie pakuje mi się na kolana. Obawiam się jednak, że wybrała sobie kiepski moment, bo nie mijają dwie minuty, a na drugie wdrapuje się Vedastis; widząc to podchodzi Juliana i Clara i obie wyciągają ręce. Kiwam z rezygnacją głową, że miejsca nie ma i rozkładam dłonie i w tym samym momencie Vedastus ląduje na ziemi pociągnięty za nogi przez Clarę.  Waleczni są oboje, a ilośc kolan ograniczona ;) Aby nie prowokować do dalszych przepychanek ustalam 5 minutowe "dyżury".  Mimo bajki w tle wszyscy pilnują częstych zmian - nawet bez znajomości zegarka i angielskiego..


Chwilę później wyjaśnia się także sytuacja z Julianą i Clarą. Pierwszą z nich zaprosiłam na zdjęcie pierwszego dnia, aby wysłać je do rodzica, który dawno nie dostał zdjęcia. Na moje wołanie "Juliana! pojawiła się wtedy dziewczynka. Ochoczo wskoczyła na kolana i selfie poszło w świat. Przy setce dzieci widzianych na oczy po raz pierwszy w życiu (poza zdjęciami i filmami) przyjęłam wszystko za pewnik. Dziś wyjaśniono mi, że na zdjęciu nie mam Juliany, tylko Clarę. Na wezwanie gości ośrodka stawia się zwykle pierwsza - tak łaknie prawdziwego domu, kontaktu z ludźmi i mamy...

Jedną z najmłodszych dzieci jest Vestina (ma brata bliźniaka z którym są w programie praktycznie od urodzenia), ale trzeba przyznać, że rozstawia wszystkich po kątach jak dorosła. Ma niespożyta energię i fenomenalna pamięć - nie ma jeszcze metra, a zna wszystkich mieszkańców ośrodka z imienia - już dziś, jako jedyna z dzieci woła nas po imieniu - "Agnieska" i "Marcin". Pamięta każdą obietnicę, ilośc pozostawionych z posiłku ndazi i butelek fanty, widzianych przelotem w schowku. Rejestruje wszystko, a uśmiechnięte oczka śledzą każdy nasz krok.


Dzień pomału dobiega końca, a my realizujemy ostatni punkt programu, czyli podziękowania od dzieci. Każde chce być na fotografii, dlatego wykonanie podziękowań w tej formie to w zasadzie dobra zabawa.

Czas się pożegnać i wrócić do szkoły, by Chris i Marcin mogli trafić do łóżek, bo popołudnie oznacza jednak gorsze samopoczucie, a malaria, choć uleczalna, to jednak męczy.


Przechodząc do bramy przez ośrodek mijamy budynki dla starszych mieszkańców Mji Wa Huruma, salki dzieci, a po lewej zauważam kozę, która towarzyszy nam do wyjścia oraz suszące się kocyki z naszej akcji "kocyki dla Afryki". Zatrzymuję się tam na moment, by zrobić zdjęcie.



Dzięki tej chwili mam okazję spotkać Francisco, jedynego chłopca z potwierdzona niepełnosprawnością, jakiego mamy w Kigera. Wędruje do mnie zza przyczepki:


W oczach wyczekiwanie a ręce szukają u mnie łakoci. NIestety wszelkie ciastka i cukierki już rozdałam, dlatego musi zadowolić sie ostatnią przekąską, którą zalazłam w plecaku.


W drodze powrotnej wszystkich ogarnia dość nostalgiczny nastrój i trasa mija w ciszy, trochę uciekamy przed deszczem, a jednocześnie mijamy już znajome miejsca. Ludzie nie patrzą juz na nas zdziwieni, choć minęło dopiero kilka dni, a w pewnym momencie macha do mnie mężczyzna w jednej z mijanych wiosek i dopiero po chwili rozpoznaję w nim dyrektora szkoły w Kambarage. Robi się swojsko, przyjemnie, choć nadal jesteśmy nieznani, to już nie tak obcy.

Piki piki mknie do przodu, Marcin z Chrisem prosto do pokoi, a my ze Stevem odwiedzamy jeszcze Musomę, by kupić olej, mąkę, ryż mięso i mydło w podziękowaniu za ostatnie zaproszenie do domu i kurę. Na bazarze dostajemy wszystko poza mięsem, bo to należy kupić w mięsnym.
Po półgodzinnych poszukiwaniach, dzięki dobrym ludziom, którzy wskazują drogę między ciasnymi budynkami trafiamy do mięsnego. Proszę o 2 kg wiszącego mięsa, choć nie jest to sklep jaki znamy z kraju. W zamian za dobre zakupy sprzedawca ściąga fartuch i wskazuje nam jeszcze drogę do lokalnego monopolowego  - będzie okazja zakupić nalewkę i lokalne piwo do przetestowania. Steve'owo buzia juz się śmieje :)

A poniżej wspomniany mięsny:




ps. w osobnym poście dzień oczyma Marcina

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz